prof. Anna Giza
Co się dzieje z uniwersytetem?
Uniwersytet i dystopie zarządzania
Wprowadzenie
Przez dwa lata spotykaliśmy się, żeby dyskutować o tym, co dzieje się z uniwersytetem. Poznawaliśmy różne punkty widzenia i poddawaliśmy refleksji rozmaite aspekty jego funkcjonowania – od „ustroju politycznego” po codzienne działanie we wspólnocie akademickiej. Nie chciałabym podsumowywać dorobku seminarium, wyliczając i streszczając poruszone wątki. Poszukiwałam jakiegoś innego klucza, który pomógłby dostrzec w zgromadzonych materiałach wspólną strukturę i jednocześnie pozwoliłby sformułować konstruktywne wnioski dla nas jako członków akademickiej wspólnoty. Znalazłam go w wystąpieniu Łukasza Stankiewicza, który bardzo trafnie zauważył, że nasze dzisiejsze problemy nie są niczym szczególnym. Problemy z władzą i „popytem” na danego typu wykształcenie pojawiały się od początku istnienia uniwersytetów: przytoczony przez niego a pochodzący z XI wieku cytat z Jana z Salisbury brzmi tak współcześnie, jakby przez minione dziesięć wieków nic się nie zmieniło (︎︎︎link). Otóż Jan z Salisbury miał powiedzieć w roku 1270 – choć niektóre źródła podają jako autora tej myśli Jana z Garland – tak oto: „Jeśli jesteś prawdziwym uczonym, to zostawią cię na lodzie. Jeśli nie robisz pieniędzy, uznają cię za głupka i biedaka. W modzie są teraz przynoszące zyski przedmioty, takie jak medycyna i prawo, pracuje się tylko nad tym, czemu można przypisać wartość pieniężną”. Wygląda więc na to, że od XIII wieku niewiele się zmieniło, a „prawdziwi uczeni” borykają się z takimi samymi problemami.
Na styku z władzą – czy też innymi potężnymi aktorami, jak np. kościół – uniwersytety zawsze toczyły walkę o zachowanie autonomii; nauki przyrodnicze, przynoszące wymierne pożytki, zawsze były wyżej cenione i wyceniane od humanistyki. Jeśli więc mamy poczucie, że sytuacja AD 2022 jest wyjątkowo alarmująca – a o tym zdają się świadczyć nasze wnioski i nastroje – to rzecz nie w nowych problemach, ale w odmienności kontekstu, w którym się one pojawiają. Posiłkując się analogią, żeby dobrze objaśnić, co mam na myśli: w relacjach między zbiorowościami społecznymi zawsze tliło się ryzyko wybuchu zbrojnego konfliktu, współcześnie jednak skala związanego z tym zagrożenia jest nieporównanie większa niż kiedykolwiek w historii. Nawet jeśli więc problemy uniwersytetu pozostają niezmienne w swojej istocie, przybierają inny charakter w kontekście XXI wieku. To, że wyzwania, z którymi się borykamy, nie są niczym szczególnym, ma jednak i drugi aspekt: nie tylko my musimy się z nimi mierzyć. Presje, którym podlega uniwersytet, oddziałują również na inne podmioty, szczególnie instytucje publiczne – takie jak ochrona zdrowia, transport, szkolnictwo powszechne czy instytucje kultury. Nie jesteśmy jako społeczność akademicka jedyną ofiarą współczesnych kryzysów, ale wygląda na to, że jesteśmy ofiarą wyjątkową w tym znaczeniu, że płynące z otoczenia (szczególnie ze strony państwa) presje działają na uniwersytety jakoś inaczej – silniej, bardziej destrukcyjnie. W swoim wystąpieniu Łukasz Stankiewicz w kilku miejscach podkreślił, że uniwersytet jest instytucją „dziwaczną”, wyjątkowo odporną na próby zarządzania z zewnątrz, przez państwo, a za to silnie uzależnioną od dialogu między różnymi tworzącą tę instytucję grupami interesariuszy (︎︎︎link). Jedyną instytucją, która nosi pewne znamiona podobieństwa do uniwersytetu jest – jak się powszechnie uważa – kościół. Można wskazać szereg podobnych rozwiązań organizacyjnych: w obu instytucjach znaczącą rolę odgrywają ciała kolegialne, wybory rektora mają wszelkie cechy konklawe, co wyraża dążenie obu instytucji do osiągnięcia nie tyle nawet konsensusu, ile jednomyślności. Najważniejsze jednak podobieństwo dotyczy dualnej natury uniwersytetu i kościoła: są one jednocześnie organizacjami („ciało ziemskie”) i wspólnotami wiernych („ciało mistyczne”), których królestwo „nie z tego jest świata”. Funkcjonowanie obu instytucji jest oczywiście zależne od materialnej infrastruktury, procedur, zasobów itp., ale nie mogą one istnieć bez podzielanej przez wspólnotę wiary w sens i wartości praktykowania – czy to religii, czy nauki.
Trzy wymienione spostrzeżenia – że problemy uniwersytetu są odwieczne, że nie tylko uniwersytet współcześnie przezywa kryzys oraz że jest on instytucją dziwaczną – pozwalają przełożyć pytanie o to, co dzieje się z uniwersytetem, na cztery zagadnienia szczegółowe:
Budując na wytworzonych w ramach seminarium materiałach i odwołując się do wiedzy socjologicznej, będę chciała argumentować na rzecz następujących tez: (1) uniwersytet był oryginalnie instytucją lokalną, niejako autorską – dzisiaj stał się elementem globalnego sektora szkolnictwa wyższego i dlatego odwieczne problemy stały się bardziej destrukcyjne; (2) dominującą presją – przybierającą wielorakie wcielenia – jest nacisk na efektywność (wynik) oraz na zarządzalność, która jest oczywistym warunkiem planowania i wdrażania działań zapewniających uzyskiwanie wyników; (3) uniwersytet jako instytucja dualna, zależna od zasobów materialnych, ale w większym jeszcze stopniu od autentycznej wspólnoty „wiernych”, jest szczególnie podatny na pojawianie się dystopii zarządzania – wystarczy sobie wyobrazić, per analogiam, do jakich konsekwencji prowadziłoby ustanowienie wskaźników osiągnięć dla wiernych i kościoła (np. wskaźnika efektywności modlitw czy punktacji za ich jakość); (4) entropię można zwalczać tylko lokalnie – uniwersytet można odzyskać tylko lokalnie i punktowo; powinniśmy jak najszybciej porzucić marzenia o kolejnej – lepszej – reformie systemowej, ponieważ uniwersytet po prostu nie jest zarządzalny, a przynajmniej nie w warstwie misyjnej.
- Co takiego zmieniło się w świecie, że odwieczne problemy uniwersytetu przybrały nową, bardziej destrukcyjną postać?
- Jakie są presje, które oddziałują współcześnie na różnego rodzaju podmioty, w tym również na uniwersytet?
- Na czym polega dziwaczność uniwersytetu i czy – oraz w jaki sposób – czyni to go bardziej wrażliwym na współczesne presje?
- Co można zrobić, żeby „odzyskać” uniwersytet dla pracowników, studentów i społeczeństwa?
Nauka i uniwersytet w nowoczesności
Naszą sytuację historyczną, od której, jeśli chcemy pozostać wiernymi sobie, nie możemy się uwolnić, określa nieuchronnie fakt, ze nauka nie jest już dzisiaj dobrem służącym zbawieniu ani też składnikiem rozmyślań nad sensem świata.
Max Weber, Nauka jako zawód i powołanie
Uważna lektura dzieł myślicieli z przełomu XIX i XX wieku przypomina nam, że doświadczane współcześnie kryzysy były przeczuwane i zapowiadane już w momencie największego triumfu nowoczesności – kiedy dzięki połączonym siłom nauki i technologii, państwa narodowego, rynku oraz liberalnej demokracji w życiu społeczeństw europejskich dokonywał się skokowy i namacalny postęp. Wyłaniający się wówczas specyficzny paradygmat myślowy uruchomił procesy, których skutków doświadczamy dzisiaj w całej rozciągłości: w swojej słynnej książce Peter Sloterdijk określa ów paradygmat „cynicznym rozumem”. Inni myśliciele nazywali go rozumem strategicznym, instrumentalnym, „oświeconą fałszywą świadomością”. Jerzy Hausner mówił o nim na naszym seminarium, pokazując konsekwencje dominacji racjonalności instrumentalnej nie tylko dla uniwersytetu, ale również dla gospodarki (︎︎︎OEES Discussion Papers nr 1, s. 11-15). Źródło i przyczyny ekspansji tej formacji myślowej są dobrze opisane w literaturze, podobnie jak powody, dla których ostrzeżenia formułowane nie tylko przez filozofów, ale również socjologów i ekonomistów zostały zlekceważone. Leżące u jej podstaw idee kulturowe, które odczarowały świat, przekształcając go w logiczno-obliczalny kosmos mechanicznych praw, przenikały wszystkie sfery ludzkiej działalności. Za tą wizją stał autorytet nauki, która w swojej nowożytnej postaci przyniosła oszałamiający, skokowy postęp, co skądinąd było najważniejszym bodaj powodem puszczania mimo uszu alarmistycznych przestróg „konserwatywnych” myślicieli. Warto przypomnieć sobie, co na temat tej nowej postaci nauki – empirycznej, analitycznej, opartej o pomiar i matematycznej. jaka wyłaniała się stopniowo począwszy od XVI wieku – mówi filozofia, niezależnie od tego, jak tę postać ocenia. Przełom w nauce miał znacznie głębszy charakter niż jedynie stosowanie języka matematyki do modelowania świata czy uznanie prowadzonych w rygorze metodologicznym badań za jedyne źródło sprawdzonej wiedzy. U podstaw nowożytnej nauki leży radykalny dualizm natury i kultury, a także przyznanie wyróżnionej pozycji poznającemu podmiotowi, który samodzielnie „ustawia sobie” przyrodę, sprowadzając ją do materii rozciągłej – czysto materialnej pogoni cząsteczek bez sensu i celu. Najdobitniej chyba ujmuje ten ruch Heidegger w wykładzie Czas światoobrazu:
„Kiedy używamy dziś słowa "nauka", oznacza ono coś istotnie różnego od doctrina i scientia Średniowiecza, a także od greckiej έπιστήμη. Nauka grecka nigdy nie była nauką ścisłą, to zaś mianowicie dlatego, że z istoty swej ścisła być nie mogła i być nie potrzebowała. W ogóle bezsensowna jest przeto opinia, jakoby nauka nowożytna była bardziej ścisła niż nauka w starożytności. […] Istotą tego, co dziś nazywa się nauką, jest badanie. Na czym zasadza się istota badania? Na tym, że poznawanie samo siebie organizuje jako postępowanie w pewnym obszarze bytu, w przyrodzie czy w dziejach. Postępowanie oznacza tu nie tylko metodę, procedurę, wszelkie bowiem postępowanie wymaga już otwartej dziedziny, w której się porusza. Otóż właśnie otwarcie takiej dziedziny jest podstawowym zabiegiem badawczym. Dokonuje się go w ten sposób, że w pewnym obszarze bytu, np. w przyrodzie, projektuje się określony schemat procesów przyrodniczych. Projekt wytycza sposób, w jaki postępowanie poznawcze ma być powiązane z otworzoną właśnie dziedziną” (︎︎︎Heidegger Martin, Czas światoobrazu, odczyt z 1938, opublikowany w 1950, przełożył Krzysztof Wolicki, up.krakow.pl)
Najkrócej rzecz ujmując, nowożytna nauka ufundowana została na radykalnym oddzieleniu podmiotu (człowieka) od przyrody zdefiniowanej jako obojętna – pozbawiona wartości – przestrzeń działania obiektywnych praw, z której da się wydzielić fragmenty do badania. Zarówno Heidegger, jak i wcześniej Husserl, a także wielu innych filozofów ostrzegało przed konsekwencjami wąskiego pojmowania nauki, która przestała być „składnikiem rozmyślań nad sensem świata” i ograniczyła się do pytań „naukowych”, a zatem pochodzących z wnętrza swojego własnego projektu. Takie rozumienie nauki umożliwia – o czym mówi Heidegger w tym samym wykładzie – systematyczną eksploatację poznawczą: dzielenie problemów na kawałki, kumulację wiedzy w ramach przyjętego projektu procesów przyrodniczych, komunikowanie się i wymianę idei w obrębie podzielającej projekt zbiorowości. Tym samym możliwa staje się instytucjonalizacji nauki, jej rozrost, a także pojawienia się zawodu uczonego:
Wszelkie przedsięwzięcia, które ułatwiają planowe łączenie procedur, sprzyjają wzajemnej kontroli i przekazywaniu wyników oraz regulują wymianę sił roboczych, nie są bynajmniej, jako środki, jedynie zewnętrznym rezultatem rozrostu i rozgałęziania się pracy badawczej. Stanowią raczej znak z głębi a dogłębnie jeszcze nie zrozumiany, że nowożytna nauka wkracza właśnie w rozstrzygającą fazę swoich dziejów […]: rozrostu i instytucjonalizacji. […] badanie historyczne czy archeologiczne, uprawiane instytucjonalnie, jest w sposób istotny bliższe odpowiednio zorganizowanemu badaniu fizykalnemu niż jakiejś dyscyplinie z własnego humanistycznego fakultetu, która tkwi jeszcze nadal w fazie zwykłej uczoności erudycyjnej. Stąd też decydujący rozwój nowożytnej eksploatacyjności nauki urabia ludzi odmiennego pokroju. Znika uczony-erudyta. Zastępuje go badacz, którego sprawą są przedsięwzięcia badawcze. One to właśnie, nie zaś kultywowanie erudycji, nadają smak jego pracy. Badaczowi nie jest już potrzebna domowa biblioteka. Ponadto jest stale w drodze. Rozprawia na sympozjach, uczy się na kongresach. Uzależnia się od zamówień wydawców. Oni współdecydują teraz o tym, jakie książki trzeba napisać.
Nauka w swojej nowożytnej postaci może – i musi, dodałby Heidegger – stać się zorganizowaną, zinstytucjonalizowaną działalnością, musi się rozrastać, a obok samych badaczy nieuchronnie pojawiać się muszą nowe zaangażowane w „naukową eksploatację” podmioty. Nie znalazłam danych o globalnej liczbie zatrudnionych w sektorze szkolnictwa wyższego i nauki, ale w samej Wielkiej Brytanii w roku 2019 kadra akademicka na wyższych uczelniach liczyła 223 525 osób, z czego, nota bene, jedynie 146 780 zatrudnionych na umowę o pracę (︎︎︎Higher Education Staff Statistics: UK, 2019/20 | HESA). Z kolei – również w Wielkiej Brytanii – zlecone w 2011 roku przez Science Council badanie podaje zawrotną liczbę 5,8 miliona ludzi zatrudnionych w sektorze nauki, w tym 1,2 mln w roli primary science workers i 4,6 mln jako secondary science workers (︎︎︎Research into the science workforce – The Science Council ). Idzie mi jedynie o poruszenie wyobraźni: niewątpliwie w Stanach Zjednoczonych czy Chinach liczby te są dużo wyższe, a w skali globu mówimy pewnie o dziesiątkach milionów ludzi pracujących w samej nauce i wyższych uczelniach, do których należałoby dodać zatrudnienie w sektorach powiązanych z nauką, jak choćby wydawnictwa, instytucje grantodawcze i całe mnóstwo innych podmiotów. Gdyby uwzględnić w tych wyliczeniach również studentów, to w skali świata pewnie otarlibyśmy się o miliard. Przewidywanie Heideggera, że za sprawą instytucjonalizacji i rozrostu „nowożytna nauka wkracza właśnie w rozstrzygającą fazę swoich dziejów”, właśnie się spełniło. Nauka przestała być rękodziełem, stała się przemysłem rozumianym jako zorganizowane, systematyczne wytwarzanie wartości z zaangażowaniem kapitału (︎︎︎Industry Definition & Meaning – Merriam-Webster). Tworzy to zupełnie nowy i radykalnie odmienny kontekst dla funkcjonowania uniwersytetu, który przestaje być lokalną, autorską instytucją słabo jedynie powiązaną z innymi uniwersytetami, a zaczyna być elementem globalnej sieci wytwarzającej i reprodukującej wiedzę dzięki uwspólnionemu projektowi danej dziedziny badań. Naukę w tej nowej formie można uprawiać zbiorowo, systematycznie i systemowo: można nią, jako zorganizowaną racjonalnie działalnością, zarządzać.
Nowożytna nauka to jedna strona zagadnienia. Stroną drugą są dokonujące się równolegle przemiany społeczne i gospodarcze, które również noszą znamiona uwspólnienia i konsolidacji. Wiek XIX przynosi krzepnięcie państw narodowych w Europie Zachodniej, którym dzięki skutecznej monopolizacji przemocy oraz sprawnemu aparatowi administracyjnemu (racjonalnej biurokracji) udaje się scalać rozproszoną i luźno powiązaną mozaikę różnego rodzaju społeczności we wspólny organizm:
[...] w sytuacji skrajnej dezintegracji świata Zachodu w warunkach społeczeństwa feudalnego zaczynają ujawniać się pewne mechanizmy powiązań, których oddziaływanie skutkowało integracją coraz większych organizmów społecznych. Z walk konkurencyjnych i eliminacyjnych między stosunkowo małymi jednostkami politycznymi, które powstały z kolei w efekcie walk jeszcze mniejszych terytoriów, zwycięsko wychodzi coraz mniejsza liczba takich jednostek, a ostatecznie tylko jedna (Elias 2011: 575).
Na scenie pojawia się nowy rodzaj życia zbiorowego – społeczeństwo masowe, wielomilionowa zbiorowość integrowana i zarządzana przez państwo. To nowe makrospołeczeństwo, epifenomen państwa narodowego, stopniowo przybiera postać „przyrody” – obiektywnego, niezależnego od jednostek i wymykającego się jej splotu zależności. Masowe migracje do miast, kształtowanie się przemysłu, niestabilna koniunktura gospodarcza i nagle zwielokrotnienie liczby ludności tworzyły rzeczywistość zupełnie nowego rodzaju: nic dziwnego, że schyłek XIX wieku naznaczony jest katastroficznymi nastrojami. Pierwszy sukces w odkrywaniu masowych procesów odniosła demografia: korelacje między zachowaniami demograficznymi (małżeństwa, liczba dzieci, zgony) a innymi zmiennymi pozwoliła po raz pierwszy zobaczyć i dowieść, że pozornie rozproszone i chaotyczne decyzje indywidualne układają się na poziomie zbiorowym w regularne wzory i prawidłowości. Można to uznać za dowód na to, że społeczeństwo jest sferą obiektywnych prawidłowości, które rządzą nami z ukrycia. Jak pisze Benjamin, ten nowy niepojęty kosmos wymaga „jak niegdyś zjawiska przyrody wyjaśnień o charakterze funkcjonalnym, […] więc specjaliści z poszczególnych dziedzin występują jako gwaranci sensowności […] i niczym nowi prorocy opanowali sztukę przewidywania przyczynowo-skutkowego” (Benjamin za: Kusiak 2010: 73). To właśnie moment, w którym August Comte postuluje stworzenie nowej nauki, socjologii – nauki o społeczeństwie.
Momentem przełomowym jest spostrzeżenie, że społeczeństwo nie jest chaosem ludzkich przypadków, lecz posiada swoiste, powtarzalne cechy i prawidłowości, a zatem może być przedmiotem nowej, rozwijającej się od epoki Oświecenia perspektywy poznawczej, a mianowicie nowoczesnej, empirycznej, eksperymentalnej nauki, zmierzającej do formułowania ogólnych praw rzeczywistości (Sztompka 2002, s. 11).
Dla państwa i jego agend to dobra wiadomość: oznacza, że „społeczeństwem” da się zarządzać, projektując na bazie pozytywnej nauki polityki publiczne: „wystarczyć powinien rzetelny rachunek sił, organizacja i odpowiednie środki techniczne. Opad deszczu da się przewidzieć, odległość – pokonać koleją żelazną. Chaos natury poddaje się organizacji w miasta i ogrody, chaos społeczny pozwala się zbiurokratyzować w sprawnie działające komórki zarzadzania” (Kusiak: 2010).
Tym samym pojawiła się Utopia Zarządzalności: przekonanie, że sprawami społecznymi da się racjonalnie pokierować pod warunkiem, że nauka dostarczy wiedzy o prawidłowościach – choćby jedynie statystycznych, a nie nomotetycznych – rządzących zbiorowymi zachowaniami. I choć w naukach społecznych od razu pojawiły się nurty opozycyjne wobec paradygmatu pozytywistycznego, to w długiej perspektywie okazał się on dominujący – może z uwagi na uwodzicielską moc władzy. Jak słusznie zauważył Sloterdijk, dostrzeżenie, że wiedza jest władzą:
postawiło kropkę nad „i” nieuchronnego procesu upolitycznienia myślenia. […] Ten, kto je wypowiada, odsłania pewną prawdę, ale zarazem pragnie czegoś więcej – chce wejść do gry władzy (Sloterdijk, Krytyka cynicznego rozumu, s. 3-4).
Nauki społeczne – w tym socjologia, zarządzanie, ekonomia, nauki o polityce i administracji, prawo – miały odtąd stać się podstawą tworzenia polityk publicznych i kształtowania systemów życia zbiorowego, w tym oczywiście sfery kształcenia i nauki. Zarządzanie – odpowiednik technologii w dziedzinie procesów przyrodniczych – ma być bowiem naukowe, czyli wyrastać z rozpoznania działających w obszarze społecznym prawidłowości. Paradoks polega na tym, że nauka w punkcie wyjścia zakłada i projektuje prawidłowości: przywołując ponownie Heideggera, „otwarcie dziedziny [przedmiotowej] jest podstawowym zabiegiem badawczym. Dokonuje się go w ten sposób, że w pewnym obszarze bytu, np. w przyrodzie, projektuje się określony schemat procesów przyrodniczych”. Per analogiam, w społeczeństwie projektuje się określony schemat procesów społecznych, które potem dopiero można badać i to w sposób określony w projekcie („ projekt wytycza sposób, w jaki postępowanie poznawcze ma być powiązane z otworzoną właśnie dziedziną”). Jeśli projekt postuluje schemat procesów społecznych jako sił zewnętrznych i niezależnych od jednostki, rozgrywających się w przestrzeni masowych działań, niezbędne jest stosowanie technik ilościowych i statystyki. Jeśli – przeciwnie – projekt przedstawia rzeczywistość społeczną jako proces konstruowania i negocjowania znaczeń, trzeba stosować analizę dyskursu czy techniki jakościowe. Ważne jest więc to, jak wydzielona została „nauka” jako dziedzina przedmiotowa i jaki został zaprojektowany schemat procesów jej uprawiania. Warto przyjrzeć się z tego punktu widzenia bujnie rozwijającej się dyscyplinie naukoznawstwa (por. ︎︎︎naukoznawstwo, Encyklopedia PWN: źródło wiarygodnej i rzetelnej wiedzy); jego nurt praktyczny skupia się „na racjonalnym rozdziale środków i sposobów ich wydatkowania lub, ogólnie mówiąc, na sumie efektywności badań naukowych, konieczności planowania i koordynowania badań po to, by dać priorytet najważniejszym programom badawczym, uniknąć marnotrawstwa środków i dublowania tematyki”. Na potrzeby tworzenia polityki naukowej od lat 70-tych ubiegłego wieku powstało wiele krajowych i międzynarodowych agend, powstał też cały aparat „naukometryczny” z używanymi globalnie wskaźnikami jakości i efektywności uprawiania nauki. Globalizacja postawiła naukę i uniwersytety przed jeszcze trudniejszym wyzwaniem: w dobie globalnej konkurencji mają one dostarczać swoim krajom i regionom „przewag konkurencyjnych” w postaci innowacji i wysokiej pozycji w rankingach.
Podsumujmy ten nowy kontekst, w którym działają dzisiejsze uniwersytety. Na jego kształt oddziałują dwa powiązane czynniki: z jednej strony nowożytne pojmowanie nauki, które umożliwia jej instytucjonalizację, a z drugiej zarządzane przez państwo nowoczesne (i ponowoczesne) makrospołeczeństwo, które jest jego epifenomenem. W tle dokonuje się – lub już się dokonał, przynajmniej w sferze gospodarczej – oplatający świat siecią zależności proces globalizacji. W tym nowym kontekście uniwersytet stał się „zasobem” w międzynarodowej grze konkurencyjnej na globalnym „rynku edukacyjnym”.
Szczerze mówiąc, nie jestem nawet pewna, czy instytucja, z którą mamy dzisiaj do czynienia, jest w ogóle uniwersytetem. Według hermeneutyki wszystkie pojęcia są usytuowane: odnoszą się do bytu, który osadzony jest w konkretnym kontekście historycznym i intelektualnym. To, co określano mianem „korporacji” w średniowieczu, w niczym nie przypomina podmiotów, które nazywamy tak dzisiaj. Podobnie rzecz się ma z uniwersytetem. Ten średniowieczny był lokalny i autorski, niewielki i relatywnie rzadki (uniwersytetów było niewiele), luźno tylko powiązany z innymi uniwersytetami, a za to silnie – z mistrzami. Ten dzisiejszy jest globalny i ogromny, rozliczany i kontrolowany według uwspólnionej metryki światowych rankingów. Więc być może tak samo, jak nie ma sensu porównywać nauki greckiej z nowożytną, ponieważ są one zupełnie różne, tak nie ma sensu odnosić dzisiejszej uczelni do średniowiecznych uniwersytetów. Do niczego też nie prowadzi poszukiwanie ponadczasowej istoty uniwersytetu – mówił o tym Jerzy Hausner (︎︎︎link). Im bardziej uniwersalne jest pojęcie, tym mniej pomaga nam zrozumieć konkretne zjawisko tak, jak wiedza gatunkowa o psie jako takim niewiele nam pomoże w radzeniu sobie z konkretnym mieszańcem Lulkiem, psem po przejściach. Kontekst, w którym funkcjonuje współczesny uniwersytet, a w zasadzie „uczelnia” (wsłuchajmy się w to słowo!) jest radykalnie odmienny, i dlatego odwieczne problemy przybrały nową, bardziej destrukcyjną postać. Walka o zachowanie autonomii z konkretnym burmistrzem czy z instytucją Kościoła to zupełnie coś innego niż walka o zachowanie autonomii w znaturalizowanym świecie społecznym. Rozumiem przez to świat rządzony zewnętrznymi wobec jednostek, obiektywnymi prawidłami: czy z globalną maszynerią związków i procesów da się w ogóle walczyć, a tym bardziej wygrać? To niemal tak, jakbyśmy chcieli wyrwać się spod działania grawitacji. To pewnie wyjaśnia, dlaczego dzisiejsze nastroje wyrażają ponurą bezsilność. Warto jednak zastanowić się nad uwagą Waltera Benjamina, że chociaż „naszym losem (Schicksal) jest żyć w odczarowanym świecie (entzauberte Welt), to również właśnie teraz „dawni bogowie, odczarowani i ukryci pod postacią bezosobowych sił opuszczają swoje groby, wyciągają ręce po władze nad naszym życiem i od nowa zaczynają miedzy sobą swoja odwieczna walkę” (Benjamin za: Kusiak 2010: 68). Może świat, w którym żyjemy, wcale nie jest odczarowany, a Bezosobowe Siły oraz Zarządzalność są nowymi fantazmatami? Coraz więcej firm (choć wciąż jest ich znikomy promil) próbuje działać inaczej, wbrew żelaznym prawom rynku, orientując się na wartości, a nie jedynie na zysk (︎︎︎ OEES – Open Eyes Economy Summit). I wbrew mechanistycznej filozofii zarządzania „marchewkijem” (︎︎︎link), próbuje zmienić barwę na turkusową. Może i dla uniwersytetu jest to otwarta droga? W końcu dzisiaj nikt nas nie spali na stosie za herezję. Chcę też podkreślić, że nie da się „praktykować” średniowiecznego uniwersytetu w dzisiejszym kontekście. Można jednak praktykować „uniwersytet ideę”, czyli nadać autorski sens uprawianiu nauki i kształceniu tam, gdzie to od nas zależy.
Czas przejść do drugiego zagadnienia – presji, pod którymi działają współcześnie podmioty społeczne (nie tylko uniwersytety, i nie tylko instytucje – również jednostki).
Presja na efektywność
Cały współczesny świat działa pod presją wymiernej efektywności zarówno na poziomie indywidualnym (osiągnięcia szkolne, testy sprawnościowe, oceny okresowe w pracy, wyniki w grach itp.), jak i na poziomie firm i instytucji (wyniki rynkowe, wartość dodana edukacji mierzona dla szkól, rankingi uczelni itp.). Określenie „wymierna” jest tu kluczowe, ponieważ jedynie standaryzowane wskaźniki pozwalają mierzyć i porównywać osiągnięcia tak w odniesieniu do nakładów, jak w ujęciu porównawczym.
W przypadku podmiotów rynkowych presja na efektywność jest oczywista – konkurencyjność jest naturą działalności rynkowej, a wskaźniki są proste i nie budzą wątpliwości: wzrost sprzedaży, udział w rynku, a w ostatecznym rozrachunku zysk. Mimo to presja na efektywność wywierana na firmy przez rynki finansowe doprowadziła do wielu dysfunkcji i problemów – skrócenia horyzontu czasowego, kreatywnej księgowości czy ogólniej sprawozdawczości, przeniesienia uwagi z celów na osiąganie wskaźników itp.
W przypadku instytucji publicznych sprawa jest dużo bardziej skomplikowana. Po pierwsze, presja na efektywność pojawiła się sztucznie, w reakcji na kryzys welfare state: narastające problemy z finansowaniem rozbudowanego sektora publicznego, krytykowanego jednocześnie za niską efektywność i jakość zarządzania oraz niewystarczające nastawienie na „klienta”. W porównaniu z dynamicznymi, zwinnymi firmami rynkowymi sektor publiczny uznawano za nieudolny, przerośnięty i powolny. Lekarstwem na te słabości miało być jego „urynkowienie”: wprowadzenie quasi-rynkowych narzędzi sterowania, w tym w szczególności uzależnienie wielkości finansowania od wymiernych osiągnięć, ożywienie konkurencji między podmiotami publicznymi, decentralizacja (rozbicie publicznych molochów na mniejsze jednostki), wzmocnienie profesjonalnej władzy zarządczej kosztem samorządności czy ciał kolegialnych oraz otwarcie na dopływ środków prywatnych. W tym nowym paradygmacie zarządzania publicznego, określanym zbiorczą nazwą New Public Management, państwo nie tyle rządzi podmiotami publicznymi poprzez jawne określanie celów i reguł działania, ile nimi steruje poprzez ustanawianie takich warunków brzegowych i reguł gry, aby racjonalnie działające podmioty dokonywały zgodnych z oczekiwaniami wyborów.
Tak czy inaczej, presja na efektywność w rozumieniu rynkowym była dla sfery publicznej czymś nowym, a wskaźniki okazały się wcale niełatwe do ustalenia: jak mierzyć efektywność leczenia? Kształcenia? Osiągnięć naukowych? Ewangelizacji? Kłopot ze wskaźnikami polega na tym, że ci, którzy wypadają przy ich stosowaniu dobrze, nie mają powodu, żeby je krytykować. Ci z kolei, którzy wypadają słabo, są na z góry straconej pozycji, ponieważ łatwo im przypisać postawę defensywną. Jak głosi stara prawda, metodologię krytykują ci, którym nie podoba się wynik. Krytyka nie jest zresztą prosta: konstrukcja wskaźników jest na ogół tak złożona, że trzeba mieć wyjątkowe kompetencje, żeby prześledzić ich działanie. Nie jest rzeczą przypadku, że najbardziej pogłębione analizy działania algorytmu rozdziału dotacji między polskie uczelnie publikowali fizycy i matematycy.
Presja na efektywność dotyczy wszystkich instytucji publicznych: w szkołach stosowane są zestandaryzowane testy, które umożliwiają porównywanie osiągnięć uczniów, a dzięki temu efektywności szkół (szkoły, których uczniowie osiągają średnio lepsze wyniki, są bardziej efektywne), międzynarodowe porównywanie efektywności systemów szkolnictwa (PISA), wyliczanie wartości dodanej edukacji w konkretnych szkołach itp. W ochronie zdrowia podmioty podpisują z NFZ kontrakty na konkretne usługi i się z nich rozliczają.
W moim przekonaniu jednak właśnie w sektorze nauki i szkolnictwa wyższego wskaźniki nabrały wyjątkowego znaczenia – nie tylko dlatego, że podlega on w znacznie większym niż szkolnictwo powszechne czy ochrona zdrowia stopniu procesowi globalizacji, ale również z uwagi na wspomniane wcześniej uznanie go za strategiczny zasób w konkurencji międzynarodowej. Jakość tego sektora – jego zdolność do wytwarzania innowacji i „dostarczania kadr gospodarce opartej na wiedzy” – ma kluczowe znaczenie dla rozwoju gospodarczego. Właśnie dlatego również na poziomie krajowym presja na efektywność jest w tym sektorze dużo większa: głównym celem reformy Gowina miało być właśnie wymuszenie na uczelniach i instytutach naukowych wzrostu pozycji w nauce światowej. Narzędziem wywierania presji na sektor stał się w Polsce słynny algorytm stosowany do rozdziału dotacji między uczelnie publiczne. Wiąże on szereg różnych wskaźników, takich jak jakość i dostępność kadry, struktura studentów (idzie o kosztochłonność kierunków i mobilność międzynarodową studentów), umiędzynarodowienie, osiągnięcia naukowe itp. Struktura algorytmu wyraża preferencje i cele władzy publicznej: zwiększenie wagi przeliczeniowej zagranicznych profesorów, włączenie jako wagi do współczynnika kadrowego kategorii naukowej jednostki lub dyscypliny, w której zatrudniona jest dana osoba i inne zabiegi zawsze były narzędziem sterowania działaniami i wyborami uczelni – pisałam o tym obszernie ︎︎︎w innym miejscu.
Tym samym poziom mierzonych wskaźnikami osiągnięć decyduje o finansowej sytuacji uczelni. Dodatkowym mechanizmem wywierania presji na szkoły wyższe jest też naturalnie cykliczna, przeprowadzana co 4 lata ewaluacja (parametryzacja) osiągnięć naukowych, w nowym, „Gowinowskim” sformułowaniu zmuszająca uczelnie do „dyscyplinowania” swojej kadry. Kary za niepublikowanie, słabe publikowanie, brak sukcesów w zdobywaniu grantów oraz pozyskiwaniu środków z biznesu, a także za brak „wpływu na otoczenie” są dotkliwe. W tym właśnie leży źródło „punktozy”, o której mówili i Andrzej Blikle, i Cezary Obracht-Prondzyński, i wielu uczestników seminariów w otwartej dyskusji. Od osiąganych wskaźników zależy i los uczelni, i kariera – a nawet zatrudnienie – pracowników akademickich. Wskaźniki, które mają w założeniu mierzyć jakość uprawianej nauki i efektywność kształcenia, sprawiają, że właściwa misja uczelni ulega zapomnieniu: następuje świetnie znane z teorii organizacji przeniesienie uwagi z celów na środki, a uczelnie oraz ich pracownicy i pracowniczki angażują się w gry organizacyjne.
Na bazie tych samych wskaźników tworzone są rankingi międzynarodowe, które całkowicie zdominowały publiczny dyskurs o uczelniach. Jak pisze Hazelkorn:
[…] od momentu, kiedy w roku 2003 pojawiły się globalne rankingi uczelni, debata o wyższych uczelniach została zdominowana przez ukształtowane w ich ramach pojęcia, takie jak performance i productivity. To właśnie te pojęcia zajęły centralne miejsce przy tworzeniu polityk i w dyskusjach toczonych w obrębie instytucji kształtujących systemy szkolnictwa wyższego i nauki. Uporczywość, z jaką koncentrowano się na 100 najlepszych uczelniach („top 100”), odsunęła w cień rozważanie szerszych zagadnień związanych z kształtowaniem polityk publicznych w sferze szkolnictwa wyższego i spowodowała, że zaniedbano badanie i ewaluację konsekwencji podejmowanych na podstawie rankingów decyzji (Hazelkorn 2015, s. xvii, tłumaczenie własne).
Zapatrzenie się w firmy jako wzorce efektywności nie ogranicza się do rankingów (krajowych i międzynarodowych), które można potraktować jako odpowiednik wyceny rynkowej. Transfer dokonuje się w sferze zarządzania i kultury organizacyjnej, często z dużym opóźnieniem, co powoduje, że na uczelniach pojawiają się dawno zarzucone w firmach idee, jak choćby „systemy motywacyjne”, których dysfunkcje są dobrze znane: mówił o tym Andrzej Blikle (︎︎︎link). Uczelnie ustawowe zobligowane są do tworzenia i publikowania strategii, a Rady Uczelni – odpowiednik Rad Nadzorczych – mają je rozliczać z postępów w ich wdrażaniu oraz monitorować finanse. Uprawnienia ciał kolegialnych zostały w nowej ustawie ograniczone, a władza rektora poszerzona (︎︎︎Uniwersytet jako system polityczny).
W dyskursie – również wewnętrznym – pojawia się nowy język, zastępujący dawny, może nieco pompatyczny i monumentalny styl mówienia o uniwersytecie. Analiza misji i strategii 20 najwyżej punktowanych w rankingu Webometrics uniwersytetów europejskich ujawniła dominację metafor rynkowych: „University is presented as a business person driven by one’s self-interest for competing in the race for supremacy, becoming stronger, and gaining more benefits in terms of the increasing numbers of „students, staff, achieve ments, and so on” (Arcimaviciene 2015, s. 10). Określając swoją misję (mission statement), uczelnie używają sformułowań przejętych żywcem od korporacji, na przykład (podkr. moje): „Occupying a leading position in Germany and in Europe, the University is committed to providing its global competitiveness” (Heidelberg); „The University of Helsinki is one of the leading research universities in the world. Our multidisciplinary research has made us one of the key players in solving global problems” (Helsinki); „The University’s core mission is to: […] produce academics who have both specialist knowledge and professional skills” (Utrecht). Język sukcesu rynkowego – „kluczowy gracz”, „wiodąca pozycja”, „rosnące udziały” – znamionuje przemieszczenie celów. Uczelnia działa nie na rzecz krzewienia nauki czy dbania o rozwój kultury – fakt, że trudno byłoby tu określić wskaźniki sukcesu – ale stara się o udziały w rynku edukacyjnym mierzone liczbą kształconych studentów (szczególnie zagranicznych), o pozycję w rankingach, reputację wśród partnerów rynkowych itp. Stoi to w jaskrawej sprzeczności z tradycyjną narracją o misji uniwersytetu, jak choćby tą obecną w cytowanym z upodobaniem wykładzie prof. Kazimierza Twardowskiego:
Uniwersytet powołany jest do służenia prawdzie, naukowej wiedzy obiektywnej oraz do doskonalenia metod badania, przede wszystkim uczyć winien myślenia naukowego, jako właśnie sposobu myślenia, który do owej wiedzy i prawdy prowadzi. […] Musi odgradzać się od wszystkiego, co nie służy zdobywaniu prawdy naukowej, musi przestrzegać należytego dystansu między sobą a nurtem, którym mknie około jego murów życie dnia potocznego, zgiełk ścierających się prądów społecznych, ekonomicznych, politycznych i wszelkich innych (Twardowski 1933, s. 10).
Twierdzę, że zmiana języka wyraża coś nieporównanie głębszego niż tylko oportunistyczne dostosowanie się do nowych reguł gry. Środowiska akademickie w różnych miejscach i okresach historycznych musiały, by tak rzec, „zapalać diabłu ogarek”: w czasach PRL trzeba było rytualnie streszczać literaturę marksizmu-leninizmu, a Jaspers ponoć, jak trzeba było, podpisywał się hitlerowskim pozdrowieniem. Jak jednak zauważył wnikliwy badacz, Jan Szczepański, rok 1956 na polskich uczelniach dowiódł, że zmiana była pozorna i powierzchowna. Dzisiaj można zauważyć wiele oznak świadczących o tym, że pod naciskiem na efektywność naukę uprawia się inaczej. Trzeba zarządzać swoimi publikacjami i zamieszczać je w dobrych czasopismach i książkach, badać opłacalność umieszczenia artykułu w zbiorowej monografii zamiast w czasopiśmie itp., zbierać punkty do CV tak, żeby można było ubiegać się o najbardziej prestiżowe granty. W polu naukowym pojawiają się nowe reguły gry i zasady: nie potrzebują już one samokontroli środowiska czy – inaczej mówiąc – silnego etosu. Swoją moc czerpią z obiektywności i wymierności, legitymizując orientację na indywidualną karierę i własny dorobek; rozliczanie pracowników z konkretnych osiągnięć może prowadzić do tego, że nikt nie będzie chciał „tracić czasu” na prace na rzecz uczelni, kolegów czy studentów. Zmiana jest więc znacznie głębsza niż wówczas, gdy trzeba było w każdym artykule odnosić się do myśli marksistowsko-leninowskiej: czym innym jest „zapalenie diabłu ogarka”, a czym innym – zmiana sposobu uprawiania nauki i motywacji do jej uprawiania. Przyjęcie nowych kryteriów oceny jakości i doskonałości naukowej jest impulsem do zmiany, dostarcza bowiem bodźców przekierowujących pracowników akademickich w stronę „zarządzania” swoją karierą, swoimi publikacjami, doborem projektów badawczych i strategią pozyskiwania grantów. Tego rodzaju postawa jest z punktu widzenia reguł gry po prostu racjonalna, choć – niczego nie krytykując ani nie przesądzając – nie musi mieć wiele wspólnego z dążeniem do najwyższych standardów, wymaga raczej zręczności w poruszaniu się w obrębie naukowego przemysłu, znajomości oczekiwań i standardów, do których trzeba się dopasować. Tak jak uczelnie „grają” na rankingi, indywidualni badacze muszą brać pod uwagę, z czego będą rozliczani. W obu przypadkach ma to wielorakie konsekwencje – w sferze reputacji, pieniędzy, szans organizacyjnych. Ale prowadzi też do wyborów strategii indywidualistycznych i „kanibalizmu akademickiego” (︎︎︎link).
Pod wpływem presji na efektywność pojawia się cały szereg różnych negatywnych konsekwencji: szpitale unikają trudnych przypadków, koleje likwidują nierentowne połączenia, uczelnie starają się przyciągać dobrych kandydatów na studia i do pracy, uczeni publikują to, co najlepiej publikowalne; a wszystko to powiększa nierówności społeczne i oddala od wartości, które stanowią o celu i sensie dóbr publicznych i dóbr społecznych. Czy uczelnie są w stanie w sytuacji, kiedy muszą konkurować o środki finansowe, granty, zlecenia z przemysłu i studentów, w dodatku „grając” wskaźnikami (np. przenosząc gorzej publikujących pracowników na etaty dydaktyczne albo zatrudniając zagranicznych profesorów nie dlatego, że są potrzebni, ale dlatego, że liczą się w algorytmie za 5 polskich profesorów itp.), realizować swoją misję? Przeważa powątpiewanie:
The university at its greatest is a discovery institution. In order to continue to be so, the sector has to shrink the number of Goliaths and expand the number of Davids. After decades of compulsive expansion of the size of the institutions, it is time to look at the benefits of the small academic university, the microversity. Mass scale along Fordist lines led the universities into a dead-end. The megaversities and multiversities become less, not more, efficient. They discovered less in real terms; they transmitted less knowledge than they claimed; they prepared their graduates less adequately by advising, mentoring and shaping them less well (Murphy 2015, s. 217)
Nie jestem pewna, czy w jakiejkolwiek sferze publicznej presja na efektywność w postaci tworzenia quasi-rynków przyniosła pożądane efekty. Analizy i badania przeprowadzone dla wyższych uczelni nie dowiodły żadnych istotnych statystycznie zmian w wypracowywanych przez nie wynikach w sferze nauki czy kształcenia. Uzyskane przez różnych badaczy wyniki jednoznacznie natomiast wskazują na to, że proefektywnościowa polityka państwa bardzo silnie wpływa na wewnętrzną organizację i procesy organizacyjne na uczelniach (Bleiklie, Hostaker, Vabo 2000; Broucker, De Wit, Leisyte 2015). O ile więc nie jest pewne, czy nowe polityki przynoszą więcej odkryć naukowych i wyższej jakości kształcenie, o tyle jest relatywnie pewne, że zmieniają same uczelnie. Przejdźmy zatem do odpowiedzi na pytanie, czy omawiane presje jakoś inaczej, (silniej) wpływają na sektor nauki i szkolnictwa wyższego.
Czy uniwersytet jest dziwaczny?
Uniwersytet jest z całą pewnością dziwaczny z uwagi na swoją dualną naturę, o której wspominałam we wstępie. Ponieważ często porównywany jest do kościoła, spróbujmy wykonać ćwiczenie z wyobraźni na równie dziwacznej instytucji i określić, jak można sprawić, iżby ta – według wielu rozlazła, napuszona, nie-wiadomo-co-robiąca instytucja – zaczęła być efektywna i rozliczalna. Na pewno łatwo będzie o pomiar różnych prostych rzeczy: koszt utrzymania budynków, liczba odprawianych obrządków (msze, śluby, chrzty, komunie itp.), liczba przychodzących na msze, w tym przyjmujących sakramenty, przeciętny wiek księży i tego rodzaju dane. Trudniej z efektywnością rozumianą jako jakość świadczonych usług: czy wierni dostępują zbawienia? Czy żarliwie wierzą? Czy kapłani wygłaszają inspirujące kazania, które mają wpływ na wiernych? Wyobraźmy sobie dalej, wzorując się na rankingach uczelni, że przyjmujemy następujące wskaźniki: (1) liczba wiernych z danej parafii, którym przytrafił się cud lub zostali uznani za świętych (to odpowiednik Noblisty) lub odsetek osób z depresją lub innymi problemami natury psychologicznej wśród wiernych (im niższy, tym bardziej efektywna jest dana parafia); (2) przeciętna długość i częstotliwość spowiedzi oraz częstotliwość dawania na msze w jakiejś intencji (jako namiastka punktów za publikacje); (3) liczba odsłuchań kazania, co wymagałoby przetwarzania ich na podkasty (wskaźnik cytowani, Impact Factor) oraz oceny dokonane przez kluczowych informatorów z otoczenia społeczno-gospodarczego (odpowiednik ankiety rozsyłanej przez instytucje dokonujące rankingów uczelni). I teraz dodatkowo wyobraźmy sobie, że z tych wskaźników konstruuje się zbiorczą miarę, np. „Indeks Wartości Dodanej Kościoła”, który jest publikowany, a zatem znany wiernym, którzy mogą na tej podstawie wybrać sobie kościół i zadecydować o wysokości datków na tacę lub opłat „co łaska”. Pełna analogia wymagałaby jeszcze uzależnienia od tego Indeksu finansowania centralnego (choć wiemy, że takowego nie ma).
Od razu widzimy możliwe konsekwencje zastosowania „presji efektywności” na kościoły – różnego rodzaju taktyczne ruchy, które pozwoliłyby na podniesienie wartości wskaźników: pozycjonowanie strony z podkastami, specjalne zabiegi budujące relacje z kluczowymi informatorami, próby zachęcenia osób z potencjałem na cud/świętość do przeniesienia się do naszej parafii, losowanie nagród za dawanie na mszę lub inne formy promocji („trzecia msza gratis”), nagrody za częstą spowiedź itp. Te kościoły, które by nie robiły nic, żeby poprawić swoje osiągnięcia, pewnie zajmowałyby niskie pozycje w rankingu. To oczywiście karykaturalne przykłady, ale lepiej pozwalają zobaczyć mechanizm, o który mi chodzi – „granie w grę”, a także przeniesienie uwagi z celów na środki.
Chciałabym postawić dwie tezy. Pierwsza głosi, że presja na efektywność działa na materialny, „ziemski” wymiar organizacji zarówno dlatego, że misja nie poddaje się przekładowi na cele operacyjne, jak i dlatego, że presję można wywierać jedynie na rzeczywistość materialną. Każda próba skonkretyzowania misji w postaci wskaźników działa przeciwproduktywnie: sprawia, że misja schodzi na dalszy plan jak w dość absurdalnym, przyznaję, przykładzie indeksu efektywności ewangelizacji. Paradoks polega jednak na tym, że presję można wywierać jedynie na rzeczy materialne, i dopiero za ich pośrednictwem na „ducha”: wymaga to przyczynowo-skutkowego powiązania materialnych bodźców z niematerialnymi rezultatami (np. że ten, kto publikuje za więcej punktów, pisze ważniejsze rzeczy, albo że zatrudnienie zagranicznego profesora podnosi pozycję polskiej nauki w świecie). Siłą rzeczy więc polityki publiczne sterują materialną organizacją, licząc na to, że odniesie to pożądane skutki – w rzeczywistości jednak powoduje to jedynie większą koncentrację na „ciele ziemskim”. Z historii kościoła wiemy, do czego prowadzi przewaga „ciała ziemskiego” nad „mistycznym”.
Druga teza głosi, że coś, co nazywam „przymusem racjonalności” – sterowanie parametrami – jest znacznie bardziej destrukcyjne niż bezpośrednie stawianie celów.
Zacznę od tezy pierwszej. Misji nie da się przełożyć na cele operacyjne, ponieważ jest ona raczej ideą regulatywną w sensie Kanta, zestawem wartości, do których dążymy niż przystankiem na końcu drogi. Prawda, dobro czy piękno nie są rzeczami, które da się osiągnąć, ale kierunkiem nadającym sens naszym poczynaniom. Kierunku nie da się zwymiarować i podzielić na etapy. Podobnie rzecz się ma z misją uniwersytetu. Krzewienie nauki, kształtowanie umysłów, przesuwanie granic poznania nie ma kresu; każda teoria jest prawdą prowizoryczną i każde następne pokolenie jest nowym zadaniem. Misja nie ma końca – nie da się osiągnąć jakiegoś progu i powiedzieć: jesteśmy na miejscu. Każda próba przełożenia misji na strategię z „mapą drogową” jest nie tylko karykaturalna, jak w moim przykładzie ze wskaźnikami ewangelizacji, ale i niebezpieczna, ponieważ łatwo prowadzi właśnie do zapomnienia o misji i instrumentalizacji działań. Uniwersytet nie jest tu wyjątkiem – sądzę, że wszystkie instytucje publiczne, czyli misyjne, są zorientowane na drogę, a nie na konkretne osiągnięcia. To wielka różnica w stosunku do rynku: „zysk” jest kategorią formalną, techniczną, podobnie jak „wzrost” niezależną od treści działalności gospodarczej. Zysk można osiągnąć, produkując dowolne dobra – żywność ekologiczną, narkotyki, pieluchy czy czołgi – a wylicza się go w prosty sposób, odnosząc nakłady do wartości sprzedaży (ujmując rzecz najprościej). Co prawda firmy starały się zawsze formułować misje, na przykład „wspieranie ciałopozytywności” czy „bezpieczeństwo rodziny”, ale wątpię, żeby ktokolwiek wierzył, że naprawdę idzie o to, a nie o zarabianie pieniędzy. Dla rynków finansowych firmy zawsze miały inne obietnice: wzrostu, redukcji portfela marek itp. Misja służyła raczej jako narzędzie marketingu i PR. Dla uniwersytetu nie jest i nie może być celem podniesienie miejsca w rankingach, wejście do globalnej konkurencji czy to „ produce academics who have both specialist knowledge and professional skills”, bo nie ma to nic wspólnego z misją uniwersytetu.
Co do tezy drugiej, filozofia zarządzania poprzez manipulowanie warunkami brzegowymi wyrasta wprost z teorii racjonalnego wyboru: prawdziwie interdyscyplinarnego paradygmatu, który od dłuższego czasu dominuje w mikroekonomii, odgrywając również istotną rolę w socjologii czy naukach politycznych. W połączeniu z koncepcją samoregulującego się wolnego rynku składa się na jeden z najważniejszych – najbardziej brzemiennych w skutki – nurtów w ekonomii. Popularnie zwany „szkołą chicagowską”, stał się między innymi teoretyczną podstawą polityki gospodarczej prowadzonej przez potężne instytucje międzynarodowe, takie jak Międzynarodowy Fundusz Walutowy czy Bank Światowy. Warto o tym wspomnieć, ponieważ „globalny rynek edukacyjny” i „racjonalny aktor” stanowią elementy tego samego modelu teoretycznego. U podstaw tego paradygmatu leży wizja homo economicus – racjonalnego aktora, który działa, kierując się wyłącznie interesem własnym i dążąc do maksymalizacji użyteczności, a decyzje podejmuje w oparciu o rachunek kosztów i korzyści. Przy takich założeniach jest jasne, że jeśli chcemy go skłonić do dokonania określonego wyboru, należy tak ustawić parametry, żeby ten właśnie wybór był najbardziej racjonalny z punktu widzenia dobrze pojętego własnego interesu. Na tym właśnie polega przymus racjonalności, bo paradoksalnie jest on przesądzony strukturą sytuacji: racjonalny człowiek po prostu nie może postąpić inaczej. W sytuacji osoby kierującej organizacją przymus racjonalności jest jeszcze silniejszy: o ile jako osoba indywidualna mogę zachować się nieracjonalnie, wybierając gorszę opcję i sama ponieść tego konsekwencje, o tyle jeśli odpowiadam za innych, jest to dużo trudniejsze. Jeśli moja organizacja ucierpi w wyniku mojego przywiązania do wartości, narażę wszystkich na konsekwencje, a siebie na krytykę. Dobrego przykładu dostarczają wyniki ogłoszonej właśnie parametryzacji dyscyplin naukowych, które są dziwne, bowiem nie wszyscy zdecydowali się na „grę z systemem” (a może nie potrafili jej podjąć?). Przymus racjonalności zasadniczo różni się od sytuacji, kiedy jakaś zewnętrzna siła wprost domaga się podjęcia określonych decyzji czy działań. Po pierwsze, odpowiedzialność za podjętą decyzję ponosi sam aktor, a nie podmiot wobec niego zewnętrzny, który ustawił jedynie parametry. Wredność zarządzania poprzez ustawianie parametrów na tym właśnie polega, że rządzący może umyć ręce: wszak to algorytm wyliczył, a nie ja. W rzeczywistości polityczne decyzje kryją się w ustawieniu parametrów, doborze danych, zdefiniowaniu wskaźników – ale ofiara sama jest sobie winna, mechanizm działa obiektywnie i neutralnie.
Po drugie, trudno jest działać wbrew rozsądkowi, na własną zgubę, w imię trudnych do wyartykułowania i niewymiernych wartości. Po trzecie, nawet jeśli czujemy, że wybór wiąże się z jakimiś negatywnymi konsekwencjami, to zawsze można się łudzić, że uda się je zneutralizować. Oparcie się pokusie podjęcia racjonalnej decyzji wymaga wielkiego hartu ducha, silnego przywództwa i wsparcia całej społeczności. W efekcie uczelnie tracą wpływ na swój los i zaczynają myśleć o sobie w kategoriach zależności od sił zewnętrznych. Nie dlatego, że uległy brutalnej sile, ale mocą własnych wyborów: teraz płacą za to cenę spadku społecznego zaufania i szacunku. Problem zaczyna się wtedy, kiedy efektywność staje się celem samym w sobie – bo z tego uczelnie są rozliczane i od tego zależą ich dalsze losy. Dobitnie pisze o tym Jerzy Axer:
[…] środowisko akademickie skupione na dostosowywaniu się do rygorów wynikających z procesu bolońskiego i wabione złudnymi w istocie obietnicami menedżerskich i ekonomicznych usprawnień traci często z pola widzenia ten problem, który uważam za zasadniczy. Każda instytucja, która chce mieć wpływ na swój los i nie myśli o sobie tylko w kategoriach zależności od sił zewnętrznych, musi planować swój rozwój i wyobrażać sobie swoją przyszłość. Instytucja uniwersytetu, która od siedmiuset lat odwołuje się do pojęcia autonomii, ma szczególne powody, żeby nie godzić się na bycie wyłącznie przedmiotem w procesie przemian. To jednak oznacza, że nasze środowisko nie może oczekiwać rozwiązania problemów przez obronę status quo i doraźnych interesów oraz szukać alibi w zewnętrznych ograniczeniach i utrudnieniach (Axer 2010: 2).
Jak zbudować uniwersytet odporny (resilient)?
Mamy dziś do czynienia ze zmierzchem pewnej formacji myślowej, która zdominowała, i to globalnie, inne systemy poznania. Niepokój o to, co dzieje się z uniwersytetem, wpisuje się w ogólny nastrój, który towarzyszy nam od początków XXI wieku: pogłębiające się poczucie kryzysu i wszechogarniającego, nasilającego się zagrożenia. Takie wydarzenia jak atak na World Trade Centre w 2001 roku, krach na rynkach finansowych, którego skutki odczuwamy do dzisiaj, coraz lepiej widoczne symptomy kryzysu klimatycznego, a ostatnio pandemia i wojna w Ukrainie naruszyły nie tylko poczucie bezpieczeństwa, ale również przekonanie, że kontrolujemy nasz świat. Idzie przede wszystkim o kontrolę w sensie intelektualnym: rozumienie, przewidywanie, umiejętność mapowania różnego rodzaju ryzyk i skutecznego reagowania na zagrożenia. W odpowiedzi na kolejne kryzysy nasila się – co nie powinno dziwić, jest to bowiem naturalna reakcja na załamywanie się wiary w dotychczasowy porządek – fala „irracjonalizmu”. Nie chcę tu podejmować dyskusji, czy jest to trafna i słuszna kwalifikacja, faktem jest jednak, że w polityce obserwujemy odchodzenie od ideałów demokracji liberalnej na rzecz orientacji prawicowych i autorytaryzmu, a w życiu społecznym wyraźne słabnięcie pozycji nauki, wyrażające się między innymi różnego rodzaju ruchami antynaukowymi. Wszystkie te zjawiska wyrastają z utraty zaufania: kolejne kryzysy dowodzą, że roszczenia do kontroli nad światem są nieuzasadnione. Kryzys na rynkach zdarzył się mimo rozwoju „nauki o finansach”, atak na WTC zdarzył się mimo rozbudowanej infrastruktury bezpieczeństwa w najpotężniejszym państwie świata, katastrofa klimatyczna jest, jak się okazuje, efektem naszych własnych działań, i nie jest też wykluczone, że wirus SARS-CoV-2 wymknął się z laboratorium naukowego. Wszystko to zdaje się wskazywać, że źródłem problemów jest dominujący paradygmat myślowy ukształtowany w nowoczesności i obejmujący postrzeganie świata – zarówno świata przyrody, jak i społecznego – ugruntowane w ramach wyniesionej do rangi jedynego racjonalnego systemu wiedzy nauki; dzisiaj chętnie określany mianem epoki antropocenu.
Paradygmat, o którym mowa, jest obezwładniający. Czujemy się w nim jak bezsilne trybiki w monstrualnej maszynerii, z której nie mamy szans się wyrwać. Powinniśmy jednak pamiętać, że entropię można zwalczyć tylko lokalnie. Dlatego powinniśmy przestać myśleć o kolejnej systemowej reformie: uniwersytet po prostu nie jest zarządzalny w takiej skali i w taki sposób. Jedyne, co naprawdę możemy zrobić, to na własną rękę i we własnym zakresie poszukiwać sensu i wartości uniwersytetu.