︎︎︎strona główna ︎ spis treści ︎︎︎materiały ︎︎︎o projekcie
︎︎︎ poprzedni tekst | następny tekst︎︎︎

prof. Cezary Obracht-Prondzyński


(Auto)kanibalizm akademicki


︎ 18 min czytania 
Pewnie wielu się mocno zdziwiło takim tytułem – a ja go jeszcze doprecyzowałem jako (auto)kanibalizm. Ktoś mógłby zapytać: jaki kanibalizm w środowisku akademickim? Toż nawet w powieściach czy filmach akademickich, które toczą się na kampusach, takie rzeczy, brewerie okrutne, raczej się nie zdarzają – nie ma aż takich drastyczności…

Kiedyś w czasie dyskusji po jednym z wykładów w niniejszej serii podzieliłem się swoją refleksją, używając niejako ad hoc tego tytułowego pojęcia, bo tak odczuwam sytuację, w jakiej się jako środowisko akademickie znaleźliśmy. Prof. Jerzy Hausner po wysłuchaniu uznał, że trzeba temat drążyć. I oto teraz będę się dzielił z Państwem swoimi przemyśleniami ale muszę się zastrzec, że nie jestem badaczem środowiska akademickiego czy uniwersytetu. Zatem mój głos nie jest „wykładem naukowy”, ale raczej osobistą refleksją, odwołującą się do obserwacji, doświadczeń, lektury i wielu rozmów w środowisku. A więc będzie to głos nie tylko (nie tyle) analityczny, ile ocenny…

Co rozumiem przez to tytułowe pojęcie i czym się takie zjawisko mogłoby charakteryzować? Zanim to spróbuję skonkretyzować najpierw kilka „wspomnień”, bo one są ważne jako kontekst.

W 2005 roku, więc relatywnie nie tak dawno, zostałem nagle, niespodziewanie dla siebie, dyrektorem Instytutu Filozofii i Socjologii Uniwersytetu Gdańskiego. Byliśmy naprawdę wtedy w trudnej sytuacji, a w trzy miesiące po tym jak zostałem tym dyrektorem, przyjechała do nas paka. Najpierw na socjologię, potem na filozofię. Szybko przygotowaliśmy raport. Zajrzałem do niego teraz po latach – miał 29 stron plus nieco ponad 20 stron wszystkich załączników (socjologia). Łącznie ok. 50 stron. Dzisiaj sam formularz ma stron 28, a gdy się go wypełni i doda załączniki to niekiedy idzie to w stron setki.

Byłem też przy tworzeniu różnych kierunków na uczelni publicznej i niepublicznej. I widziałem jak wygląda(ła) procedura – kiedyś i dzisiaj. Ile czasu potrzebujemy oraz jak niebotycznie rozrasta się dokumentacja: opisy… To są dziś również często dziesiątki stron, jeśli nie więcej

Tworzenie i funkcjonowanie kierunków było związane ze zmieniającymi się regułami. Pamiętam jak wprowadzono standardy kształcenia i jak trzeba było się dostosowywać do nich – zmieniać plany zajęć w trakcie trwania roku akademickiego. I ile razy to się potem zmieniało, aż w końcu… je zniesiono.

Pamiętam też jak wprowadzano minima kadrowe konieczne dla prowadzenia kierunku. Ile było „kombinacji” (aby dostosować się do wymagań – czy ktoś może być uznany za specjalistę w danej dyscyplinie, a nawet czy może w odniesieniu do danego przedmiotu), ile było sprawozdawczości… Po czym ten system zniesiono. I nagle jakiś czas później pojawił się wymóg proporcji studentów na pracownika. Też w trakcie trwania roku akademickiego. Należało więc gwałtownie się dostosowywać pod groźbą konsekwencji finansowych. Wcześniej przez wszystkie lata mówiono, że studentów trzeba mieć dużo, a teraz okazało się, że jak będziesz mieć ich za dużo to zostaniesz ukarany poprzez zmniejszenie dofinansowania.

Pamiętam jak wprowadzono efekty kształcenia i krajowe ramy kwalifikacji. Ileż było szkoleń, ileż było przerabiania programów studiów, tworzenia matryc i różnych innych rzeczy. Pamiętam nawet wprowadzanie sylabusów i zmieniające się wymagania dotyczące ich – powstające i nieustannie zmieniające się formularze, towarzyszące temu procedury zatwierdzania, kontroli, aktualizacji, rozliczania i wiele innych rzeczy. I pamiętam jak zaczęły być tworzone systemy „wyceny” naszej pracy – punktacja czasopism, potem wydawnictw…

I w tym kontekście zmieniające się zasady oceniania pracowników, którzy aktualnie „wyceniani” są pod kątem czterech różnych procedur: oceny pracowniczej, oceny na potrzeby parametryzacji, oceny przy awansach (jeszcze osobno stopnie i tytuły oraz stanowiska) oraz ocena na potrzeby PKA. Częściowo te oceny się pokrywają, ale w wielu przypadkach są w stosunku do siebie rozbieżne, co oznacza, że od pracowników wymaga się często różnych rzeczy. I wszystko to w kontekście nowelizacji ustaw lub tworzenia całkiem nowych oraz fali rozporządzeń za nimi podążających…

A to przecież nie jest pełna lista tego, cośmy przeżywali, cośmy musieli robić… Ci, którzy zarządzają uczelniami wiedzą doskonale, że można by ją znacząco wydłużać o działanie systemu POLON, zmieniającą się nieustannie sprawozdawczość, modyfikowane procedury nadzoru…

Gdy się to wszystko obejmie i wymieni to przychodzi refleksja – kluczowe pytanie: ile pracy, ile wysiłku, ile energii, ile uwagi, zasobów emocjonalnych, mentalnych, ile czasu poświęcaliśmy i poświęcamy nadal, aby się dostosować, zaadoptować, wdrożyć, sprawozdać, rozliczyć, wykazać, uzyskać, potwierdzić?
Jak ogromny wysiłek adaptacyjny musieliśmy i musimy nadal podejmować, aby dostosować się do reguł, które są zmienne, niestabilne, nieprzewidywalne, krótkotrwałe. I jaki mamy efekt? 

Czy na przykład mamy radykalny wzrost umiędzynarodowienia, rozpoznawalności znaczenia nauki w świecie albo czy mamy lepszą, wymarzoną w związku z tym, pozycję nauki w rankingach światowych, albo czy mamy skokowy wzrost jakości kształcenia, albo znacząco większe zasoby finansowe związane z rozwojem nauki? A może mamy większą przejrzystość życia akademickiego? Albo znaczącą poprawę relacji między akademią a światem biznesu? Lub większe wsparcie dla społeczeństwa obywatelskiego czy demokracji ze strony świata akademickiego?

Wiele rzeczy pewnie się poprawiło – każdy z nas może mieć tutaj różny ogląd w zależności od „miejsca siedzenia” i własnych doświadczeń.

Ale wszystko to pozwala mi na stwierdzenie (próbę definicji): (auto)kanibalizm akademicki polega na tym, że jest on wynikiem działań, które nawet jeśli są generowane przez świat polityki (tu zapadają decyzje w ramach „naukowej polityki publicznej”) to rodzą się, są konceptualizowane i tworzone, a następnie wcielane w życie w środowisku akademickim.

Inaczej mówiąc jest to tworzenie „systemu”, ale naszymi własnymi rękoma. Sami sobie to robimy. I to od lat, z ogromną determinacją tworzymy system/model, który jest „energożerny”, dysfunkcjonalny, frustrujący i nieefektywny. Z czego to się bierze? Można wskazywać bardzo różne przyczyny.

Jedną z nich jest złożoność (rosnąca) świata nauki, która sprawia, że pole wewnętrznych gier interesów staje się bardzo zagmatwane i nigdy nie brakowało tych, którzy na takich zmianach ogromnie zyskiwali/zyskują. Ale też coraz trudniej nim zarządzać, co rodzi pokusę „upraszczania”, a tę najlepiej realizują procedury biurokratyczne.
Ale to jest powiedzmy przyczyna, która jest gdzieś w tle. Wydaje mi się, że po drugie nigdy w sumie nie uwzględniliśmy w naszym stanowisku, w naszym własnym akademickim środowisku, co znaczyłoby, że system jest sprawiedliwy. Mamy w tym zakresie radykalnie sprzeczne przekonania. Upraszczając: na jednym biegunie są ci, którzy twierdzą, że nauka nie jest i nie może być demokratyczna, a więc ci, którzy są najlepsi muszą dostawać najwięcej, bo tylko to posuwa nas do przodu. Ponieważ zaś dostają najwięcej na pewno będą nadal najlepsi (efekt św. Mateusza). A pozostali, ci którzy działają w obszarach peryferyjnych, w małych ośrodkach itd. muszą sobie „radzić sami” (lub też mogą usłyszeć, że „nauka u nich to fikcja”).

Na drugim biegunie są ci, którzy twierdzą, że trzeba bardziej równościowo rozdzielać środki, bo ci duzi i tak sobie poradzą, a ci mali mają ważne funkcje społeczne do wypełnienia w lokalnych/regionalnych społecznościach. Bo w tych ośrodkach peryferyjnych, położonych gdzieś z daleka od głównego świata akademickiego, również ludzie żyją, działają i pełnią istotną rolę nie tylko względem środowiska akademickiego, ale również względem lokalnego środowiska społecznego.

Zatem bardziej równościowo powinniśmy dzielić te ograniczone zasoby, ale wtedy ci pierwsi powiedzą – no ale przecież uprawianie nauki tam w tych peryferyjnych ośrodkach jest fikcją, a uprawianie fikcji jest marnotrawieniem środków publicznych i kółko się zamyka.

Ale wcale nie ta kontrowersja jest najgorsza. Nawet nie to, że ciągle nie mamy uzgodnionego stanowiska co do tego, co jest a co nie jest sprawiedliwością akademicką (ani czy ona w ogóle jest jakąś wartością). Lecz to, że w polityce dotyczącej świata akademickiego odbijamy się od ściany do ściany. Brakuje nam po prostu konsekwencji. Co sezon inna „odsłona”, przewagę zyskuje inne – czasami radyklanie odmienne stanowisko. W końcu nie wiadomo czego się spodziewać i czego się trzymać.

Do tego dochodzi coś co określam mianem wadliwej imitacji – nie boję się powiedzieć, że to jest absurdalne naśladownictwo „Zachodu”, głównie jednak w warstwie deklaratywnej – jako swego rodzaju alibi dla podejmowanych działań, które są skupione na „pożądaniu efektu”, ale ignorują wszystkie wcześniejsze etapy, kryteria i uwarunkowania, które należy spełnić, aby taki efekt uzyskać. Można powiedzieć, że to: rozwiązania zachodnie/globalne, ale wykonanie „narodowe”. Czyli efekt ma być „zachodni”, ale wszystko to co przed nim pozostaje „polskie”.

Jeszcze inaczej można powiedzieć, że to jakiś wariant „nadganiania”, „nadrabiania” ale poprzez protezy, a nie przez rozwiązania, które mogłyby faktycznie spełnić kryteria i warunki niezbędne dla osiągnięcia pożądanych efektów. Chcemy być i mieć „jak na Zachodzie”, ale dysponując polskimi środkami i rodzimymi sposobami ich używania (często – marnotrawienia).

I w tym jest sedno sprawy – czyli „kasa” (albo szerzej – dostępne zasoby). Złośliwie mógłbym powiedzieć: dają środki jak w Boliwii, ale oczekują efektów jak w Kanadzie (o ile Boliwii nie obrażam…)

Jest przy tym jeszcze jedna kwestia istotna: czym mianowicie mają być te „efekty”? Czego zatem oczekujemy od nauki, od Akademii? Tutaj również nie mamy uzgodnionego stanowiska. Po co tak naprawdę jesteśmy. Innymi słowy, co mielibyśmy robić. Wydaje mi się, że są to cztery rzeczy jednocześnie:

  • Pozycja w świecie – znaczenie, oddziaływanie, wpływ, rozpoznawalność (rankingi), a w ślad za tym prestiż państwa

  • Innowacje – wykorzystywane i pożyteczne z punktu widzenia gospodarki i państwa, czyli ogólnie mówiąc wspieranie rozwoju (ale nie tylko np. wzmacnianie kompetencji technologicznych administracji i biznesu lecz także obywateli)

  • Po trzecie, a często się o tym zapomina, że to jest zadaniem akademii – pożądanym efektem jest oddziaływanie na życie publiczne poprzez kształtowanie świadomych obywateli i pośrednio wzmacnianie demokracji (wzmacnianie aktywności społecznej, cała sfera mentalności, pamięci, tożsamości)

  • I z tym wiąże się, o czym jeszcze mniej myślimy,  kwestia etyki publicznej – etosu życia zbiorowego co jest związane z funkcją krytyczną i kontrolną.

Zatem Akademia sytuuje się gdzieś pomiędzy rynkiem, państwem i społeczeństwem mając za zadanie im służyć, wyjaśniać, ulepszać, podpowiadać, krytykować, mediować itd.

Jak w obliczu tego wszystkiego o czym mówiłem wcześniej – w sytuacji „systemu”, który sobie sami urządziliśmy i który posługuje się swoją wewnętrzną logiką, wywiązujemy się z tych zadań?

To jest coś co mnie nieustannie męczy i nurtuje: owszem wiedza jest wartością autoteliczną. Badam bo chcę wiedzieć. Ale wiedza jest też po coś, a zwłaszcza dla kogoś! To sprawa społecznej legitymizacji – prawomocności, wiarygodności i uznania – wiedzy i nauki. Również nas, jako środowiska tworzącego tę wiedzę i współtworzącego świat nauki. O tym, jak jest z nią marnie świadczy choćby doświadczenie z pandemią.

Zanim jednak powiemy, że wszystkiemu winna jest ignorancja społeczna i cynizm polityków zadajmy sobie pytanie o to, co MY sami zrobiliśmy? Jakie sami ustanowiliśmy reguły, zasady, normy i czy na pewno się ich trzymamy? Jednym słowem, akademicki (auto)kanibalizm oznacza dla mnie tracenie wiarygodności, często w wyniku „samo zjadania” własnego autorytetu – jego niszczenia i podważania. A bierze się to stąd, że my sami lub część naszego środowiska reguł, zasad i  norm przez nas ustanowionych po prostu nie przestrzega.

Skutki tego są fatalne… System, który stworzyliśmy naszymi własnymi rękami, jak powiedziałem jest energożerny, ale prowadzi też do ogromnego marnotrawstwa.

Nie chcę przy tym pomijać choćby takich sytuacji, które odbywają się „zgodnie z regułami”, ale mają patologiczny charakter, gdy system „zjada”, „mieli dobrych ludzi”, „mieli ich mentalnie” i następnie „wypluwa”, po prostu ich krzywdząc. Wiele by o tym mówić i wiele przykładów można pokazać na to, jak nie działają mechanizmy kontrolne wewnątrz naszego świata (wiem coś o tym z autopsji). To zjawiska patologiczne, ale nie chcę o nich mówić, chociaż każdy z nas mógłby takie przykłady przywołać. Zostawmy to jednak na boku (choć nie wolno tego lekceważyć). Z punktu widzenia tematu ważniejsze jest co innego.

Oto najbardziej wymownym, szczytowym osiągnięciem owego (auto)kanibalizmu, jest coś, co jest systemem naszej oceny, czyli coś, co się zawiera w pojęciu „ocena parametryczna”. Wpisany weń jest mechanizm oceny / konkurencji „względnej” czy też „relacyjnej”. Osobom spoza naszego świata trudno to zrozumieć, a i w gronie akademickim jest dużo nieporozumień związanych z tym mechanizmem. Od razu dodam – nie jestem przeciwnikiem dokonywania ocen, idzie mi raczej o zwrócenie uwagi na „wewnętrzny” mechanizm tego, co mamy i jego logikę oraz skutki. W sumie też wydaje się, że zgadzamy się co do tego, że premiować trzeba najlepszych. Ale zapominamy zapytać: o jak bardzo ograniczone i niepewne zasoby toczy się gra? Oraz co to znaczy „najlepszy”?

Rzecz polega bowiem na tym, że obecny mechanizm generuje silny, ale niejawny konflikt o te (dramatycznie) ograniczone zasoby, który „utkwił” w samym sercu świata akademickiego.

Aby to lepiej objaśnić używam niekiedy metafory stawu hodowlanego, w którym są różne ryby i jest ograniczona „strawa” dostarczana przez „hodowcę”. Strawy jest zawsze za mało (i nikt nie wie ile jej byłoby dość).

Problem więc polega na tym, jak ten „brak” dzielić”? Można po uważaniu, i tak niekiedy „hodowca” postępuje (ostatnio coraz chętniej i częściej), ale to bywa jednak kłopotliwe i problematyczne bo rodzi różnego rodzaju pretensje (w formułowanie których angażują się niekiedy także „siły pozaakademickie” – np. lokalne środowiska polityczne).

Byłoby więc lepiej gdyby „ryby” pilnowały się same, żeby ów dozorca, czy też hodowca nie był koniecznie i niezbędnie potrzebny. Wprowadza się zatem określone reguły, w których kluczowe jest ograniczenie miejsc „najlepszych”, to znaczy też najlepiej profitujących (tylko niewielki, ale limitowy procent może być A+ itd.) W tym systemie każdy konkuruje z każdym i każdy każdego pilnuje. A więc nie oceniamy się względem jakiś kryteriów, które istnieją obiektywnie, tylko oceniamy się wyłącznie względem samych siebie. Dzielimy się biedą, a „hodowca” w tym czasie odbiera nam resztki autonomii i od czasu do czasu „prądem nas popieści”, żeby trochę nas podenerwować albo zmobilizować.

︎

Jakie są zasady tej gry?

  • Im trudniej tym lepiej na zasadzie, że kilka lat w biedzie nauczy cię mądrości.

  • Chcąc mieć dobrą „pozycję” musisz się bardziej starać. Oto bowiem inni są dobrzy, a wy przegrywacie bo jesteście słabsi, Choć być może już jesteście lepsi niż byliście, poprawiliście się. Ale inni poprawili się jeszcze bardziej, więc musicie jeszcze szybciej, jeszcze bardziej, jeszcze mocniej… Chomik w kółeczku musi zasuwać jeszcze szybciej, bo tamten z boku biegnie dwa razy szybciej, na przykład dlatego, że ma lepsze wspomaganie.

  • A gdy przegrywasz (dostajesz najniższą ocenę) to wypadasz (możesz zostać zlikwidowany).

  • Jednak o słabości wcale nie musi przesądzać wymiar intelektualny tylko „pozycja” będąca efektem procedury biurokratycznej. I dlatego można powiedzieć, że w tym systemie od mieszania herbata robi się słodsza, ale tylko dla niektórych…

  • Kluczowe jest więc samo dyscyplinowanie – aby nie przegrać trzeba się starać bardziej niż inni bo wszak pula jest ograniczona (coraz bardziej).

  • Nic zaś tak nie dyscyplinuje jak strach i niepewność (a tę hodowca jeszcze potrafi wzmagać…) To jest istotą tego mechanizmu! I dlatego powstaje struktura przemocowa, której działanie jest łagodzone przez dobre obyczaje, o ile one jeszcze trwają

  • No i oczywiście w każdej chwili możliwe jest pojawienie się „pasażerów na gapę”, którzy w stawie otrzymują specjalne kąski bo mają najlepsze relacje z hodowcą, najpiękniej się prezentują, słodko patrzą w oczka, spijają mądrość z ust „pana nadzorcy” i jeszcze przyklasną jego decyzjom…

Istotą więc tego mechanizmu jest „samo-kontrola”, albo dosadniej: zżeranie własnego ogona. Jak powiedziałem nie odnosimy się w ocenie do jakiś „obiektywnych miar”, ale oceniamy się „względem siebie” i to pomimo tego, że „punkt startu” nie był równy („kryteria historyczne” już dawniej działały przy dostępie do ograniczonych zasobów). Rywalizujemy o to samo wiedząc, że „pula jest ograniczona”, ale robimy wszystko, aby „odgryźć” lub „upolować” jak najwięcej dla siebie.

Zatem w tym systemie nie potrzebujemy dozorcy bo sami się ze sobą ścigamy w pogoni za nieprzewidywalnymi i zmiennymi regułami, wszystkich w dodatku przekonując, że to racjonalny system. Podczas gdy to tak naprawdę kolejna odsłona dość prymitywnego darwinizmu społecznego.

Oczywiście, ważna jest tu rola „hodowcy” i reguł przezeń stanowionych, które zmienia on dowolnie w trakcie gry. Przykład: fundamentem mechanizmu jest ocena dorobku naukowego – pytanie tylko dotyczy tego, co się ocenia? Miał to być system miarodajny (zobiektywizowany), ale jak widać nie jest on wcale odporny na „zewnętrzno-wewnętrzne” manipulacje. Co istotniejsze – owe manipulacje „przechodzą” nawet jeśli środowisko protestuje.

Ale czy protestuje? Na marginesie dodam, że jedną z form naszego środowiskowego autokanibalizmu jest „autolekceważenie głosu środowiska akademickiego”. Sami „zjadamy swój prestiż” – unieważniamy go poprzez lekceważenie tego, co mówimy, o co apelujemy, co proponujemy. Dla mnie świadectwem tego jest traktowanie np. uchwał Komitetów PAN, stanowisk ciał kolegialnych, konferencji rektorów itd. Pomijanie środowiska naukowego w procedurach konsultacyjnych albo traktowanie ich jako „dekoracji”. Odrzucanie lub selektywny wybór opinii eksperckich itd.

Wszystko to jest systematycznie lekceważone przez naszych ministrów czy inne osoby, które sprawowały/sprawują władzę, a wywodzą się z grona akademickiego (nie tylko zresztą na poziomie rządowym czy parlamentarnym – zjawisko ma znacznie szerszy zasięg). Czy należy się zatem dziwić, że innych to też nie obchodzi? I że ci inni nauki i środowiska akademickiego nie słuchają i nie szanują?

Jeśli jednak spojrzymy na to kluczowe kryterium szerzej to okazuje się, że taki mechanizm: dorobek – ocena parametryczna – kategoria – pieniądze ma też inne konsekwencje.

Jedną z nich jest coś, co nazywam „przymusem jednolitej ścieżki naukowej”. Z punktu widzenia logiki systemu liczą się tylko „punkty” (i nie zmienia tego tzw. kryterium trzecie). Nie tak dawno w czasie jednej z dyskusji usłyszałem, że „wyjście na dwa lata do biznesu oznacza, że w nauce nie mam do czego wracać”. Albo więc „wypadasz”, albo robisz gigantyczny wysiłek, aby jednocześnie być i tu, i tu, obsługując „potwora punktozy” w stopniu wystarczającym z punktu widzenia „logiki systemu”.

Tyle tylko, że ona abstrahuje od różnorodności ról, które pełnią (pełnić powinni) ludzie nauki (vide przywołane wcześniej oczekiwane efekty). Abstrahuje też od różnorodnych rozwiązań instytucjonalnych, a nawet od sytuacji wiekowej (inne role profesorów, inne doktorów).

Największą bolączką jest brak elastyczności i otwartości systemu, co generuje koszty – także mentalne. Po prostu się w tym systemie męczymy (jak to w systemie przemocowym…). Mamy mieć innowacje, a zjadamy koniec własnego ogona, po to, aby zgadzały się procedury i można było biurokratycznie „elegancko” dokonać oceny.

To oznacza, że (auto)kanibalizm prowadzi do „zjadania” własnych środowiskowych możliwości! Bo ten nieelastyczny mechanizm oznacza także tracenie ważnych elementów dorobku ludzi nauki – nasz system jest po prostu ślepy na wiele rzeczy i działania, które robimy. Nie docenia ich, choć niekiedy – paradoksie – je wymusza (np. wszystko musi być recenzowane, ale recenzje bardzo rzadko „się liczą”).

Paradoks polega też na tym, że z jednej strony słyszymy deklaracje o wspieraniu mniejszych ośrodków (to w ramach ideologicznej rewolty przeciw złym metropoliom), ale z drugiej strony bynajmniej wcale się nie ceni „nauki lokalnej” ani pod względem jej jakości, ani tym bardziej społecznej funkcji (to zresztą prowadzi nas do szerszego pytania: gdzie dzieje się nauka i jaka jest jej misja społeczna).

Ale lokalność można też rozumieć inaczej. Wielu obawia się ideologicznie motywowanej „swojskości” (jesteśmy specyficzni, polska nauka jest…). Obawiają się po prostu „naukowej hochsztaplerki w duchu narodowym”. Dlatego uważają, że lepiej jest już realizować ostrą selektywność, opierającą się na „zobiektywizowanych” kryteriach, zawężając tym samym pole uznania tego, co jest nauką i co się w niej ceni, nawet jeśli zdają sobie sprawę z tego, jak wiele tym sposobem tracimy.

A tracimy np. odwagę podejmowania tematów, które są ryzykowne, które być może nie będą „profitowały” od razu super publikacjami… Tymczasem w nauce konformizm ma zawsze złe skutki – i obojętnie, czy jest on motywowany ideologicznie, czy też „adaptacyjnie” (bierzemy się za tematy, które na pewno „zaprofitują” w postaci punktów, grantów czy też środowiskowego uznania).

Bo prowadzi to do „zjadania wolności myśli” (co zresztą idzie z dwóch skrajnych biegunów: nacjonalistyczno-konserwatywnej i skrajnie progresywnej – cancel culture)

Ta selektywność prowadzi do jeszcze jednego mechanizmu wzmacniającego (auto)kanibalizm, a mianowicie do próby ujednolicania „standardów naukowości” i przenoszenia ich z jednych dyscyplin na drugie (w skrajnej postaci do oceniania co zasługuje na naukowość, a co nią już nie jest). Tracimy w ten sposób „wieloparadygmatyczność”, które jest kluczowym walorem nauki.

Ale biurokracja sobie z nią nigdy nie radziła, bo nauka to sfera jednocześnie uporządkowanych procedur metodologicznych ale i anarchicznej wolności poszukiwania tematów, problemów itd. Dlatego biurokracja wybiera to, co łatwo „skwantyfikować”, uznając to za „bardziej naukowe”… Jakie są tego skutki łatwo przewidzieć.

Finalnie więc można powiedzieć, że (auto)kanibalizm akademicki jest systemem, który sobie sami stworzyliśmy, pielęgnujemy i doglądamy go, wszem i wobec mówiąc, że ma on podstawy naukowej racjonalności. Ale jednocześnie czujemy, że to nie działa – nie przynosi nam satysfakcji, frustruje. Jesteśmy nim zmęczeni, bo pożera nam energię. Robimy w nim masę zbędnych rzeczy, a w dodatku nieefektywnie (niesprawiedliwie?) dzieli on biedę.

W efekcie mamy albo „ucieczkę z systemu” (odchodzenie z uczelni do lepszej pracy), albo „adaptacyjną mimikrę” (polegającą na przetrwaniu przy zużyciu minimalnych własnych zasobów – czyli jest to kultura „nic nie robienia”), albo też mamy do czynienia z „wysiłkowym dorównywaniem”, polegającym na uporczywej chęci dorównania światowemu poziomowi nauki, lecz bez niezbędnych zasobów, które by to umożliwiały. Co oznacza, że odbywa się to kosztem naszych własnych zasobów, niekiedy wręcz zdrowia (a zwykle kosztem też życia rodzinnego).

Nie sądzę jednak aby to właściwie służyło nauce, państwu, gospodarce i zwłaszcza społeczeństwu. Bo (auto)kanibalizm akademicki nie oznacza tylko marnowania zasobów tego jednego środowiska. Odbija się to również na innych sferach życia społecznego i państwowego.
︎︎︎powrót do góry